Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/179

Ta strona została przepisana.

też nasiadł ostro na tych malarzy czterogroszowych, na te sławy pokradzione! Rękawica rzucona komisyi sędziów Salonu narobiła diabelskiej wrzawy, nie zostało i strzępka z tych kontrolerów ideału, którzy nie dopuszczali wejść tam naturze.
Klaudyusz słuchał go niecierpliwy i zirytowany. Wziął napowrót za paletę i przestępował z nogi na nogę, stojąc wciąż przed obrazem. Tamten zrozumiał to wreszcie.
— Życzysz sobie pracować, zostawiamy cię więc.
Irma ciągle przypatrywała się malarzowi, z tym samym półuśmieszkiem, zdumiona ograniczeniem tego wielkiego głuptasa, który jej nie chciał, dręczona teraz kaprysem, by go posiąść mimo jego woli. Brzydka była ta jego pracownia i on sam nie miał w sobie nic pięknego; ale pocóż pozował na cnotę? Żartowała z niego przez chwilę sprytna, inteligentna, nosząca się już z planami przyszłej fortuny, pośród tej poniewierki swej młodości. I u drzwi ofiarowała mu się raz jeszcze, rozgrzewając mu rękę długim powłóczystym uściskiem.
— Kiedy pan zechcesz.
Odeszli wreszcie i Klaudyusz musiał odsunąć parawan, bo po za nim, Krystyna siedziała na brzegu łóżka, jak gdyby brakło jej sił do powstania. Nie mówiła nic o tej dziewczynie, oznajmiła po prostu, że się bała okropnie i chciała odejść natychmiast, drżąc z obawy, że znowu ktoś może