Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/180

Ta strona została przepisana.

zapukać, unosząc w głębi swych oczu niepokój jakiś ciężki, obawę rzeczy, o których nie mówiła.
Dawno, zresztą, to ognisko sztuki tak brutalnej, ta pracownia zapełniona obrazami gwałtownemi przejmowała ją niepokojem. Nie mogła przyzwyczaić się do prawdziwej nagości studyów z modelu, do realizmu jaskrawego szkiców, robionych w Prowancyi, zraniona niemi, odpychana, dotknięta. Przedewszystkiem nie rozumiała tych obrazów, ona, co wzrosła w ukochaniu i podziwie innej sztuki, tych delikatnych akwarel matki, tych wachlarzy o widoczkach przezroczych jak senne marzenie, gdzie fioletowe kopuły unosiły się na tle błękitnawych ogrodów. Często również, sama bawiła się w pejzażyki pensyonarskie, dwa lub trzy motywy, powtarzane zawsze, jezioro z ruinami jakiegoś zamku, młyn z pryskającą na kołach wodą, szalet wiejski i jodły obielone śniegiem. I dziwiła się: byłoż to podobne, aby chłopiec tak inteligentny malował w tak nierozsądny sposób, tak jakoś brzydko, fałszywie? Bo nietylko ten realizm wydawał jej się potwornie ohydnym, ale wedle jej sądu był on pozbawionym wszelkiej prawdy. Nie, doprawdy, na to trzeba było być szaleńcem.
Pewnego dnia Klaudyusz chciał koniecznie zobaczyć album, jej dawne album z Clermont, o którem mu kiedyś mówiła. Po długiem wzbranianiu się, przyniosła je, schlebiało jej to w głębi duszy i niesłychanie ciekawą była, co też on powie.