Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/188

Ta strona została przepisana.

szukało linii torsu. Taka prośba byłaby szaleństwem, niepodobieństwem było żądać podobnej przysługi od przyjaciółki, nigdy nie zdobyłby się na taką śmiałość.
A jednak, jednego wieczora, kiedy zabierał się ją odprowadzić i kiedy kładła kapelusz z rękoma wzniesionemi w górę, stali tak ze dwie sekundy oko w oko, on drżący na widok wypukłości łona, które rozsadzało materyał stanika, ona tak nagle poważna, tak blada, iż poczuł, że go odgadła. Idąc wzdłuż nadbrzeży, kiedy słońce schylało głowę na niebo koloru starej miedzi, nie mówili niemal nic z sobą: rzecz ta pozostała w nich jednak, choć niewypowiedziana. Dwa inne jeszcze razy, czytał znów w głębi jej spojrzenia, że znana jej jest bezprzestanna myśl jego. W istocie, odkąd on o tem myślał i jej to poczęło przychodzić na myśl, mimowoli, uwaga jej zbudzoną została bowiem aluzyami rzucanemi niechcący. Naprzód była to myśl przelotna, prześlizgująca się niepostrzeżenie, potem była zmuszoną zatrzymywać się na niej dłużej nieco; ale nie sądziła, aby jej potrzeba było nawet bronić się od tej myśli natrętnej, tak jej się to zdawało po za granicami wszelkiej możliwości, jednem z tych urojeń, do których przyznać się nie sposób, o których nie mówi się zupełnie. Nie nachodziła ją nawet obawa, aby on mógł ją o to prosić: znała go teraz dobrze, byłaby zatrzymała słowo takie na ustach jego jednym ruchem ręki, zanimby je wybąknął,