Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/196

Ta strona została przepisana.

pierwej zajść na śnadanie do małej mleczarni na ulicy Saint-Honoré, ogarnięci jakiemś rozleniwieniem pośród gorącej żądzy widzenia, opóźniając chwilę tę własnowolnie, smutną a rzewną rozmową, o dawnych wspomnieniach.
Pierwsza biła, kiedy przechodzili Polami Elizejskiemi. Dzień był wspaniały, niebo jasne i czyste, którego błękit podnosił wietrzyk chłodny jeszcze. Pod słońcem, barwy dojrzałego zboża, szeregi drzew kasztanowych rozwijały świeże blado zielone listeczki, niby świeżo powerniksowane; a wodotryski ze swemi snopami tryskającej wody, tarasy starannie utrzymywane, głębie alei i szerokość przestrzeni nadawał rozległemu widnokręgowi pozór wielkiego przepychu. Kilka powozów, rzadkich o tej porze dnia — mijało a fala tłumu, gubiąca się w dali i ruchoma jak mrowisko, wpadała jak w otchłań pod olbrzymią arkadę Pałacu Industryi.
Kiedy weszli, Klaudyusza przeszedł dreszcz lekki w ogromnym przysionku, gdzie go owiał chłód piwniczny, którego wilgotna kamienna posadzka dzwoniła pod stopami jak tafle kościelnej podłogi. Spojrzał na prawo i lewo na podwójne z dwóch stron monumentalne schody i spytał pogardliwie:
— Powiedz, czy będziemy przechodzić przez ten obrzydliwy ich salon
— A! nie! — odpowiedział Sandoz. Przejdź-