Urządzono go bardzo dobrze, obrazy przyjęte nie miały bogatszego pomieszczenia: wspaniałe, sięgające wysoko portyery, ze starych dywanowych tkanin, ławeczki obite pąsowym aksamitem, ekrany z białego płótna, pod otworami oszklonemi sufitu i w anfiladzie sal — pierwszy widok był zupełnie tym samym, też same ramy złocone, taż sama pstrocizna płócien. Ale panowała tam jakaś czystość wesoła, blask młodości, z którego od razu nie można sobie zdać jasno sprawy. Tłum już mocno gęsty, wzmagał się z każdą chwilą, bo dezertowano z oficyalnego Salonu, przybiegano tu z zaciekawieniem, wszyscy pobudzani chęcią sądzenia samychże sędziów, rozweseleni zaraz od progu już pewnością, że tu zobaczą rzeczy niesłychanie zabawne. Ogromnie było gorąco, drobny pyłek unosił się z podłogi, koło czwartej z pewnością niepodobieństwem tu będzie oddychać.
— Do licha! — rzekł Sandoz, przepychając się łokciami — nie będzie to zbyt wygodnie przebijać się pośród tego i wynaleźć twój obraz.
Spieszno mu było w gorączce braterskiego uczucia. Tego dnia żył on tylko dla „dzieła“ i sławy starego swego towarzysza.
— Daj pokój! — zawołał Klaudyusz — i tak dojdziemy przecież. Nie ucieknie przed nami, ten mój obraz.
I on, przeciwnie, udawał, że mu nie spieszno bynajmniej, mimo nieprzepartej ochoty biegnię-
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/201
Ta strona została przepisana.