szli, był tam jeszcze tylko Gagnière, drzemiący nad swoim kuflem... Wzięła więc Gagnièra.
Irma spostrzegła ich już i zdaleka poczęła im przesyłać czułe gęsta. Musieli się zbliżyć. Kiedy Gagnière odwrócił się, ze swemi blademi włosami i maleńką twarzyczką bezbrodą, z pocieszniejszą jeszcze miną niż zazwyczaj, nie okazał najmniejszego zdziwienia, że ich zastaje po za swemi plecami.
— To niesłychane — wyszeptał.
— Co takiego? — spytał Fagerolles.
— Ależ to małe arcydzieło... uczciwe to i naiwne i przekonywające! Wskazał drobniutki obrazek, przed którym stał zatopiony, obrazek absolutnie dziecięcy, taki, że czteroletni chłopczyna mógłby go namalować, mały domek nad drożyną, z małem drzewkiem tuż obok, całość koszlawa, pokreślona czarnemi rysami; nie zapomniano nawet o nieodzownym gzygzaku dymu, wychodzącym z komina.
Klaudyuszowi wyrwał się gest nerwowego zniecierpliwienia, kiedy Fagerolles tymczasem powtarzał z największą flegmą:
— Pełne finezyi, pełne finezyi, rzeczywiście... Ale, powiedzno Gagnière, gdzie jest twój obraz?
— Mój obraz? tutaj.
Rzeczywiście, płótno przez niego przysłane znajdowało się właśnie tuż obok małego arcydzieła. Był to pejzaż perłowo-szary, brzeg Sekwany starannie narysowany, o ładnym tonie,
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/205
Ta strona została przepisana.