Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/207

Ta strona została przepisana.

temu celowi gestykulując, tamten odwrócił się szybko i złożył głęboki ukłon jakiejś grupie, złożonej z trzech osób, ojca, o twarzy jakby ugotowanej od krwi zbyt gorącej, matki, niezmiernie chudej, koloru wosku, strawionej anemią, córki, tak drobnej i wątłej jeszcze w ośmnastu latach, że szczupłość jej robiła wrażenie pierwszego dziecięctwa.
— Dobryś! — mruknął malarz — zkądże takich wyrwał... Cóż za szkaradne znajomości ma to bydlę! Gdzie on też mógł wyłowić te potwory?
Gagnière, spokojnie oświadczył, że zna ich z nazwiska. Ojciec, pan Margaillan, był przedsiębiorcą budowlanym na wielką skalę, już pięcio czy sześcio-milionowym bogaczem, który robi majątek na wielkich robotach Paryża, stawiając sam całe nieraz bulwary. Bez wątpienia Dubuche był w jakich z nim stosunkach, przez którego z architektów, których ex-mularz używał.
Ale Sandoz, przejęty litością na widok okropnej chudości młodej panienki, której się przyglądał, osądził ją jednem słowem:
— A! biedny kociak obdarty ze skóry! Przykro to na to patrzeć.
— Dajże pokój! — oświadczył Kladyusz z pewnem okrucieństwem — toż oni noszą na twarzy wszystkie zbrodnie burżuazyi, wraz z potami wydzielają z siebie skrofuły i głupotę. Patrz, nasz szanowny Dubuche, który porzuca przyja-