Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/216

Ta strona została przepisana.

dzić swe towarzystwo, udając, że nie spostrzegł ani płótna, ani swych przyjaciół. Ale przedsiębiorca stanął już na swoich krótkich nóżkach, wytrzeszczając oczy i pytając bardzo głośno swym ochrypłym głosem:
— Powiedz no pan, cóż to za prostak zawiesił to tu?
To grubiaństwo dobroduszne, ten krzyk parweniusza milionera, streszczający w sobie przeciętną opinię, wzmógł jeszcze wesołość ogólną; on zaś, podniecony tem powodzeniem, połechtany dziwacznością malowidła, wybuchnął z kolei, ale śmiechem takim gwałtownym, tak chrapliwym, z głębi swej piersi, że przygłuszył wszystkich. Było to finalne alleluja wielkich organów.
— Zabierz pan moją córkę — powiedziała blada pani Margaillon do ucha Dubuchowi.
Rzucił się co prędzej, odciągnął Reginę, która spuściła oczy i rozwinął całą siłę muskułów, jak gdyby ocalał tę biedną istotę od niebezpieczeństwa śmierci. Potem, porzuciwszy Margaillonów u drzwi, po uprzejmych ukłonach i uściśnieniach ręki, poszedł do swych przyjaciół i powiedział wprost do Sandoza, Fagerollesa i Gagnièra:
— Co chcecie? to nie moja wina... Ja ostrzegałem, że publiczność tego nie zrozumie. To świństwo, daremnie byście mię przekonywali, to świństwo!
— Tak samo wrzeszczeli, kiedy zobaczyli pierwsze obrazy Delacroix — przerwał mu San-