bursztyn ramion. Jakiś niepokój nieśmiałości czynił go małym w obliczu natury, ściskał łokcie, stawał się małym chłopcem, bardzo pokornym i pełnym uszanowania. Trwało to z kwadrans mniej więcej, chwilami zatrzymywał się, mróżył oczy. Ale lękał się, aby się nie poruszyła, wracał co prędzej do roboty, powstrzymując oddech, z obawy by ją nie obudzić.
Jednakże jakieś nieujęte rozumowanie, poczęło go nachodzić podczas pilnej tej pracy. Kim też ona być mogła? Z pewnością nie ulicznicą jak myślał początkowo, bo na to była za świeżą. Ale dla czegóż opowiedziała mu historyą tak niemożliwą do wiary? I począł obmyślać inne historye: debiutantka, spadła do Paryża z kochankiem, który ją porzucił; albo mieszczaneczka, pociągnięta w rozpustę przez przyjaciółkę, nie śmiejąca powrócić do domu rodziców; albo jakiś jeszcze skomplikowany dramat, niewiniątko wpadłe w zepsucie, jakieś okropne rzeczy, których nie dowie się nigdy. Przypuszczenia te zwiększały jego niepewność, przeszedł do szkicowania twarzy, starannie ją studyując. Cała część górna była niezmiernej dobroci, wielkiej łagodności, czoło czyste niezmącenie, jednolite jak jakie zwierciadło, nosek mały, o delikatnych nerwowych nozdrzach i czuć było uśmiech w oczach przysłoniętych powiekami, uśmiech, który rozświecać musiał twarz całą. Dolna tylko część twarzy psuła ten blask dobroci, szczęka
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/22
Ta strona została przepisana.