bydlęcia, przeobrażonego w kontemplacyi, zapatrzonego w swój pępek!\
W istocie, sam jeden swobodny podczas ciekawości ogólnej, Chambouvard zdumiewał się z miną człowieka, który się dziwi, że wydał na świat takie arcydzieło. Zdawało się, że widzi je poraź pierwszy, niemógł się od niego oderwać. Potem zachwyt jakiś oblał twarz jego szeroką, kręcił głową i wybuchnął śmiechem słodkim i nieprzepartym, powtarzając po dziesięć razy:
— To komiczne... to komiczne...
Cała jego świta nadymała się, kiedy tymczasem on niemógł wymyślić nic nowego na wyrażenie zachwytu dla samego siebie: wydawało mu się to komicznem, że posiada swój geniusz.
Ale powstał szmer lekki: Bongrand, który się przechadzał z rękoma założonemi w tył, z oczyma utkwionemi gdzieś wprzestrzeni, bez celu, wpadł nagle na Chambouvarda i publiczność usuwając się, szeptała, zajmował ją uścisk dłoni, którym witali się dwaj sławni artyści, jeden niski i krwisty, drugi wysoki i nerwowy. Posłyszano wyrazy serdecznego koleżeństwa: „Zawsze cuda! — Do licha! a pan nic tego roku? — Nic, nic. Odpoczywam sobie, szukam. — Dajże pokój, żarty, to przychodzi samo z siebie. — Adieu. — Adieu.“ I Chambouvard, otoczony swoim dworem, odchodził zwolna pośród ciżby, ze spojrzeniem monarchy, uszczęśliwionego tem, że żyje; Bongrand zaś, który spostrzegł Klaudyusza i jego
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/224
Ta strona została przepisana.