Instytutem... Chodźmy gdzie na szklankę piwa, czy chcecie?
Wszyscy wyszli zmęczeni już, z pogardliwym wyrazem na twarzach. Na ulicy odetchnęli swobodniej, głośno, z rozkoszą, znalazłszy się znów pośród wiosennej przyrody. Czwarta wybiła zaledwie, słońce skośnemi promieniami oświecało Pola Elizejskie; wszystko płonęło, długie zwarte szeregi powozów, młode liście drzew, snopy wody z basenów fontan, tryskające w górę i ulatujące złotym pyłkiem w powietrze. Wolnym krokiem szli bez celu, zatrzymywali się, namyślali, wreszcie weszli do maleńkiej kawiarni, Pawilonu Zgody, na lewo przed placem. Sala była tak ciasna, że zasiedli do stolika na rogu poprzecznej alei, mimo zimna, co padało na nich z cienistego sklepienia liści już rozrosłych i gęstych. Ale po za czterema szeregami drzew kasztanowych, mieli przed sobą oblany słońcem gościniec długiej alei i widzieli w tej perspektywie Paryż po przez aureolę świetlaną, powozy o kołach promieniejących jak gwiazdy, wielkie omnibusy żółte, pozłociste w słońcu, jak tryumfalne rydwany, jeźdźców, których rumaki zdały się sypać snopami iskier, pieszych, przeobrażonych jakichś i rozpływających się w tem świetle.
I przez trzy godziny blisko, przed kufelkiem nietkniętym nawet, Klaudyusz mówił, dysputował z coraz to wzrastającą gorączką, zmęczony fizycznie, z głową zbolałą od tych wszystkich
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/227
Ta strona została przepisana.