Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/228

Ta strona została przepisana.

obrazów, które widział. Była to zwykła jego schadzka z towarzyszami, po zwiedzeniu Salonu, które tego roku roznamiętniało ich więcej jeszcze, dzięki liberalnemu rozporządzeniu cesarza: był to istny potok teoryi, upojenie krańcowemi zdaniami, cała namiętność, która paliła ich młodość.
— Dobrze więc! cóż ztąd? — krzyczał — że publiczność się śmieje, trzeba się podjąć wykształcenia publiczności... W gruncie to zwycięztwo. Wyrzućcie z jakie dwieście obrazów dziwacznych, a nasz Salon zabije ich wystawę. My mamy w sobie brawurę i odwagę, my, to przyszłość... Tak, tak, zobaczycie z czasem, że my ze szczętem zabijemy ich Salon. Wejdziemy do niego jako zdobywcy, siłą arcydzieła... Śmiej się, śmiej, wielki potworze Paryżu, śmiej dopóki nam nie padniesz do nóg!
I przerywając sobie, ukazał proroczym ruchem tryumfalną aleję, kędy roztaczał się w słońcu zbytek i wesele miasta. I giest ten jego rozszerzał się i schodził gdzieś aż do placu Zgody, który widać było na skraju wstęgi, pod drzewami z fontanną, o kloszu wód ściekających; z kawałkiem balustrady i dwoma jej posągami. Rouen, o piersi olbrzymiej i Lille, co wystawił naprzód swą wielką, obnażoną nogę.
— Na otwartem powietrzu... to ich bawi! — ciągnął dalej — niechaj tak będzie! skoro chcą tak, niech będzie otwarte powietrze, szkoła otwartego powietrza... Co? to żyło pośród nas tylko, to