miał jakąś schadzkę. Daremnie Jory, Machoudeau i Gagnière chcieli zaciągnąć Klaudyusza do Foucarta, dwudziesto-pięcio-susowej restauracyi; już uprowadzał go Sandoz z sobą pod rękę, zaniepokojony tą nienaturalną jego wesołością.
— Chodź, pójdźmy, przyrzekłem matce, że powrócę wcześnie. Zjesz z nami co będzie i tak nam będzie miło ten dzień zakończyć z sobą razem.
Obadwaj poszli nadbrzeżem, wzdłuż Tuillerjów, przyciśnięci do siebie bratersko. Ale na moście Saints-Pères, malarz zatrzymał się nagle i wyciągnął do swego towarzysza rękę,
— Jakto, porzucasz mnie! — zawołał Sandoz. — Przecież miałeś zjeść ze raną obiad!
— Nie, dziękuję ci, zanadto głowa mnie boli... Wracam do domu, położę się.
I uparł się na tej wymówce.
— Dobrze już! dobrze! — rzekł w końcu tamten z uśmiechem — nie widać cię już teraz nigdzie zgoła, żyjesz w jakichś tajemnicach... Idźże sobie mój stary, nie chcę ci przeszkadzać.
Klaudyusz powstrzymał uśmiech bolesny, który mu się wydzierał na usta i pozwoliwszy przejść most przyjacielowi, puścił się na dalszą włóczęgę po nadbrzeżach, sam jeden już teraz. Szedł ze spuszczonemi rękoma, z głową schyloną do ziemi, nie widząc nic dokoła siebie, wielkiemi krokami lunatyka, którego wiedzie tylko instynkt.
Na quai Bourbon, przed bramą swego domu, pod-
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/234
Ta strona została przepisana.