niósł oczy, zdziwiony, że stoi tam jakaś dorożka, tuż u samego trotuaru, barykadując przejście. I tymże samym mechanicznym krokiem wszedł do odźwiernej, aby wziąć od niej klucz od swego mieszkania.
— Oddałam go tej pani — odezwała się pani Józefowa z głębi swej loży. — Ta pani jest na górze.
— Jaka pani? — zapytał pomięszany, jak gdyby go zbudzono ze snu.
— Ta młoda panna... No, przecie pan wie, ta co to przychodzi tu zawsze.
Nie wiedział już, zdecydował się wejść na górę, z tłumem zmieszanych myśli w głowie. Klucz był we drzwiach, otwarł je, potem zamknął bez pospiechu.
I Klaudyusz przez chwilę stał nieruchomy. Cień zaległ pracownię, cień fioletowy, co padał z szyb okna, w smętnym zmroku topiąc przedmioty. Nie widział już dokładnie posadzki, na której meble, obrazy, wszystko, zdało się zlewać w jedną niawyraźną całość, jak cicha woda sadzawki. Ale jeden kształt ciemny, postać siedząca na brzegu sofy, odcinał się wyraźnie od ogólnego tła szarawego, postać zesztywniała długiem czekaniem, trwożna i zrozpaczona, pośród tej dnia agonii. Była to Krystyna, poznał ją.
Wyciągnęła do niego obie ręce i rzekła głosem cichym i przerywanym:
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/235
Ta strona została przepisana.