Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/241

Ta strona została przepisana.

w podwórze; a kiedy ta ostatnia powróciła z jajami, spytała Klaudyusza z chytrym uśmiechem wieśniaczki:
— Toś się pan ożenił teraz?
— Do licha! — odpowiedział jej stanowczo — widocznież, skoro przyjechałem tu z żoną.
Śniadanie było wyborne, omlet trochę za twardy, kiełbaski trochę za tłuste, chleb takiej twardości, że musiał go jej krajać na kawałki i podawać do maczania, aby sobie na nim nie połamała palców. Wypili dwie butelki wina, napoczęli trzecią, tak weseli, tak hałaśliwi, że jedno nie słyszało omal co mówi drugie w wielkiej sali, w której sami tylko jedli śniadanie. Ona, z twarzą zarumienioną, utrzymywała, że jest pijana, a nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się to i uważała, że to niesłychanie zabawny stan i pokładała się wciąż ze śmiechu.
— Trzeba przejść się trochę na świeżem powierzu — rzekła wreszcie.
— To prawda, przejdźmy się trochę... Powracamy o czwartej, mamy więc przed sobą trzy godziny czasu jeszcze.
Doszli do Bennecourt, którego żółte domki ciągną się długą linią wzdłuż nadbrzeża na przestrzeni dwu kilometrów blisko. Była jaknajprzyzwoitszą, zaklinając się wciąż mimo to, że jest podchmieloną. Zresztą nie spotkali nikogo, prócz dwóch krów, które pędziła mała dziewczynka. On wyjaśniał jej okolicę, zdawał się