dzie oddawali się sobie, z tą nienasyconą potrzebą posiadania się wzajem jeszcze.
Dla Klaudyusza było to prawdziwą niespodzianką, kiedy spostrzegł, że Krystyna rumieni się za każdem grubszem słowem, które mu się wymknęło przypadkiem. Wraz z włożeniem sukni uśmiechała się zażenowana, odwracała głowę na wszelką śmielszą aluzyę. Nie lubiła tego. I z tego powodu, omal nie pogniewali się z sobą pewnego dnia.
Było to po za ich domem, w owym dębowym lasku, gdzie wychodzili czasami przez pamięć pocałunku, który tam zamienili z sobą w dniu pierwszej swej bytności w Bennecourt. On, przejęty ciekawością, rozpytywał ją o życie w klasztorze. Trzymając ją wpół i całując po za uszko, starał się wyspowiadać koniecznie. Co też wiadomem jej było tam o mężczyźnie? co o tem mówiła z przyjaciółkami? jak też sobie to wyobrażała?
— No, moja maleńka, opowiedzże mi trochę... Czyś domyślała się?
Ale ona uśmiechnęła się, widocznie niezadowolona i starała się wysunąć z uścisku.
— Jakiś ty nieznośny!... Dajże mi spokój!... Na co ci to wiedzieć?
— Bawi mnie to... Więc wiedziałaś?
Wyrwała się pomięszana, twarz jej oblał gorący rumieniec.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/253
Ta strona została przepisana.