Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Wtedy rzekła mu szczerze zasmucona, a dwie wielkie łzy spłynęły z jej oczu:
— Sprawiasz mi wielką przykrość!
A ponieważ w tej chwili byli właśnie pod drzewami, uścisnął ją ze łzami również, błagał aby nie zwiększała jeszcze jego udręczenia. Czyż możliwem ma było zmienić życie? Nie dośćże szczęścia, że mogą być z sobą razem.
Przez całe to pierwsze półrocze jedno zdarzyło im się spotkanie. Było to w pobliżu Bennecourt, kiedy szli od strony Roche Guyon. Szli drogą pustą i leśną, jedną z tych pysznych dróg gubiących się a tajemniczych, kiedy na zakręcie wpadli na troje jakichś mieszczan, spacerujących: ojca, matkę i córkę. Właśnie, jak na to przed chwilą, sądząc, że są najzupełniej, sami ujęli się wpół, jak para zakochanych, co chwyta każdą sposobność pieszczoty; ona podawała mu dawała mu usta; on, uśmiechnięty przysuwał swoje i zaskoczono ich tak nagle, że nie zmienili nawet tej pozycyi, wciąż złączem uściskiem, idąc tymże samym powolnym krokiem. Zdumiała cała rodzina zatrzymała się na pochyłości wzgórza, ojciec gruby i apoplektyczny, matka chudości noża, córka wynędzniała jak mara, wyskubana jak ptak chory, wszyscy troje brzydcy ohydnie, nędzni skażoną krwią swej rasy. Cała ta grupa była istnym wstydem pośród rozwiniętej pełni życia ziemi, pod jasnym słońca promieniem. I nagle smutne dziecko, które przypatryw-