Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/258

Ta strona została przepisana.

wało się zdumiałemi oczyma tej miłości, przechodzącej tuż obok niego, popchnięte zostało przez ojca, uprowadzone przez matkę, zgorszonych tym swobodnym pocałunkiem i pytających się ze zgrozą, czy już nie było policyi po wsiach naszych; tymczasem para zakochanych szła dalej bez pośpiechu, w tryumfie swego szczęścia.
Klaudyusz wszakże silił się, aby przypomnieć sobie te postacie. Gdzież u dyabła on widział już te głowy, ten upadek mieszczański, te twarze znikczemniałe i zapadłe, które potniały milionami wyssanemi z biednego świata? Wiedział, że było to z pewnością w jakiejś ważnej chwili życia. I przypomniał sobie, poznał Margaillanów, owego przedsiębiorcę, którego Dubuche oprowadzał po Salonie Odrzuconych i który śmiał się przed jego obrazem grzmiącym śmiechem głupca. O dwieście kroków dalej, kiedy wychodzili z Krystyną z zaklęsłej drogi i zobaczyli obszerną posiadłość, wielki biały budynek, otoczony wspaniałym parkiem, dowiedzieli się, że posiadłość ta, nosząca nazwę Richaudière, od dwóch lat należy do Margaillanów. Zapłacili oni za nią sto pięćdziesiąt tysięcy franków, a upiększenia, które tam poczynili, kosztowały ich już milion przeszło.
— Tu nikt nas już na pewno drugi raz nie zobaczy — ozwał się Klaudyusz, skręcając ku Bennecourt. Psują harmonię krajobrazu te potwory!
Ale wraz z końcem lata wielki ewenement