Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/260

Ta strona została przepisana.

chciała przynaglić Klaudyusza, by wyszedł bez niej na przechadzkę po drogach zmarzłych i twardych. On zaś, podczas tych spacerów odnajdując się znów samotnym, po tak długiej egzystencyi we dwoje, zastanawiał się nieraz i dziwił, jaki obrót wzięło jego życie, wbrew jego woli. Nigdy nie życzyłby sobie był tego rodzinnego życia, choćby z nią nawet — gdyby go był kto o to zapytał; myśl ta sama przejęłaby go odrazą, a przecież tak się stało i nie można tego było już cofnąć ani zerwać, bo nie czuł w sobie odwagi zerwania wówczas nawet, gdyby jej już nie kochał. Widocznie nie taki los go czekał, musiał trzymać się pierwszej, która po niego sięgnęła: jego obawa kobiet pochodziła ze słabości niewolnika wobec nich, podbitego jednem spojrzeniem, przykutego jedną ich pieszczotą. Stwardniała ziemia dzwoniła pod jego stopą, wiatr mroźny ścinał marzenia, które rozpraszały się na niewyraźne już myśli; szczęściem dla niego było przynajmniej, jak sobie mówił, że trafił na uczciwą dziewczynę, myślał o tem, jak okropnie byłby zmuszonym cierpieć, gdyby się był złączył z jaką modelką, znużoną lataniem po pracowniach i napowrót czuł dla niej wielką miłość, śpieszył do domu, aby uścisnąć Krystynę w drżących ramionach, jakby się lękał, czy jej nie utraci, pomięszany dopiero, kiedy usuwała się z krzykiem bólu z tego uścisku.
— O, nie tak mocno! jeszcze mi zaszkodzisz!
I osłaniała oburącz swe łono, a on patrzył na