Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/263

Ta strona została przepisana.

kę. Malował ją ze dwadzieścia razy, w białem ubraniu, w czerwonem, pośród zieleni, stojącą i przechadzającą się w alei, wpół leżącą na trawie, w wielkim ogromnym kapeluszu na głowie, z gołą głową, osłoniętą parasolką, której ponsowy jedwab oblewał twarz jej różowem światłem. Nigdy nie był zodowolony całkowicie, wyskrobywał płótna po dwóch lub trzech posiedzeniach, rozpoczynał natychmiast znowu, upierając się przy tym samym przedmiocie. Kilka studyów niewykończonych, ale nadzwyczaj pięknych siłą kompozycyi i układu, ocalały od noża i zostały zawieszone na ścianach sali jadalnej.
A po Krystynie przyszła kolej pozowania na Jakuba. Stawiano go i miał przedstawiać świętego Jana, w dnie ciepłe kładziono go na kołdrze i nie wolno mu było się ruszyć. Ale to nie było łatwem. Malec rozweselony, połechtany słońcem, śmiał się i gwarzył podnosząc nóżki w górę, tarzając się, wywijając wciąż koziołki. Ojciec pośmiawszy się trochę z tego widoku, gniewał się na tego przeklętego bębna, który nie może być poważnym ani na chwilę. Alboż to żarty malarstwo? Wtedy z kolei matka poczynała się srożyć, przytrzymywała malca, aby Klaudyusz mógł pochwycić rysunek rączki lub nóżki.
Przez całe tygodnie upierał się, taką pokusą było dlań to dziecięce ciało. Patrzał na niego tylko wzrokiem artysty, jak na motyw do arcydzieła, mrużąc powieki, aby go widzieć lepiej,