marząc o obrazie. I rozpoczynał znów doświadczenia, śledził go po całych dniach, zły szalenie, że ten łobuz nie chce nawet sypiać w tych godzinach, w których możnaby go malować.
Pewnego dnia, kiedy malec płakał, niechcąc pozować, Krystyna odezwała się łagodnie:
— Mój drogi, ty go męczysz, tego biednego dzieciaka.
Wtedy Klaudyusz uniósł się, czyniąc sobie wyrzuty.
— Tak! to prawda, jakiż głupiec ze mnie z tem mojem malarstwem!... Dzieci nie na to są przecież.
Wiosna i lato minęły znowu w szczęściu i zadowoleniu. Wychodzono mniej, zarzucono niemal łódkę, która gniła sobie u nadbrzeża; bo to była robota nielada zabierać z sobą malca na wyspy. Ale często przechadzano się wolnym krokiem nad brzegiem Sekwany, nie oddalając się przecież nigdy dalej nad kilometr. On znużony wiekuistemi motywami ogrodu, próbował obecnie studyów nad brzegami rzeki; a w takie dnie ona wychodziła po niego z dzieckiem, siadała przypatrując mu się jak maluje, oczekując aż wszystko troje wracać będą powolnie do domu wśród purpurowych pyłków zachodu. Jednego popołudnia zdziwił się, kiedy przyniosła mu z sobą dawne album pensyonarskie. Poczęła żartować z tego, utrzymując, że bierze ją ochota popracocować również, ilekroć siedzi tak po za nim.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/264
Ta strona została przepisana.