Głos jej drżał cokolwiek, prawdą było to, że zapragnęła. i ona wziąć jakiś udział w jego pracy, odkąd ta praca zabierała jej go z każdym dniem więcej. Rysowała, sprobowała zrobić ze dwie czy trzy akwarele odrobione staranną ręką pensyonarki. Potem zniechęcona jego uśmiechem, poczuwszy dobrze, że wspólności celów nie osiągnie na tym terenie, zarzuciła znowu swoje album, zmusiwszy go wszakże, by przyrzekł, że jej będzie dawał lekcye malarstwa, skoro czas znajdzie.
Zresztą ostatnie jego obrazy podobały jej się bardzo. Po całorocznym tym odpoczynku na wsi, pod szerokiem niebem, w jasnych promieniach słońca malował teraz inaczej, jakby rozjaśnił się wzrok jego, w tonie promienniejszym jakimś, weselszym. Nigdy przedtem nie posiadał tej sztuki odblasków, tego tak właściwego pojmowania istot i rzeczy, które kąpał teraz w rozproszonej jasności. I odtąd już byłoby zachwycało ją wszystko, gdyby tylko zechciał wykończać więcej swe obrazy i gdyby nie musiała częstokroć stawać w osłupieniu w obec jakiejś ziemi fioletowej, lub drzewa błękitnego, które druzgotały zupełnie wszystkie jej pojęcia o kolorycie. Jednego dnia, kiedy pozwoliła sobie słówka krytyki z powodu właśnie jakiejś topoli zalanej lazurem, wykazał jej w naturze tenże sam delikatny, błękitnawy odcień listków. Prawda, drzewo miało odcień błękitny, ale w głębi duszy nie poddawała
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/265
Ta strona została przepisana.