z tem swojem życiem gorączkowej twórczości, której grudniowe lody nawet nie tamowały. W ciągu jednego miesiąca był tam trzy razy pod pretekstem zobaczenia się z Malgrasem, któremu sprzedał znowu kilka drobniejszych obrazków.
Teraz nie unikał już przechodzenia koło oberży Faucherów, pozwalał się zatrzymywać staremu Poirette, przyjmował szklaneczkę wina; a wzrok jego wdzierał się do wnętrza sali, jak gdyby szukał, mimo spóźnionej roku pory, dawnych towarzyszy, co mogli przybyć tu z rana. Nieraz spóźniał się do domu; potem zrozpaczony samotnością wracał, dławiąc w sobie to wszystko, co rozpierało mu piersi i wrzało w nim, chory niemal tem, że niema nikogo, komuby wypowiedział te myśli, co rozsadzały mu czaszkę.
Jednakże minęła zima a Klaudyusz miał w niej tę przynajmniej pociechę, że udało mu się wymalować kilka bardzo pięknych efektów śniegu. Rok trzeci się rozpoczynał, kiedy w pierwszych dniach czerwca niespodziewane spotkanie dziwnie go wzruszyło. Tego rana właśnie wszedł na wzgórze, chcąc sobie poszukać jakiegoś nowego motywu; brzegi Sekwany bowiem znużyły go już w końcu i nagle, osłupiały na zakręcie drogi stanął oko w oko z Dubuchem, który postępował między dwoma płotami bzu w czarnym kapeluszu, opięty starannie w surdut.
— Jakto! to ty!
Architekt wybąkał niezadowolony widocznie.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/267
Ta strona została przepisana.