ku... A potem na to, co ja chcę zrobić z niego!... byłbym okropnie głupim, gdybym nie miał być grzecznym względem człowieka, który może mi być użytecznym.
Rozmawiając tak wciąż, zagradzał sobą wązką drogę, nie dopuszczając, by przyjaciel szedł dalej, prawdopodobnie z obawy skompromitowania się, gdyby ich zobaczono razem i by mu zarazem dać do poznania, że tu się powinni już rozstać.
Klaudyusz chciał go rozpytać o Paryzkich towarzyszy, ale umilkł. O Krystynie nie wspomniano ani słowem. I zamierzał już opuścić go, wyciągnął ku niemu rękę, kiedy z ust jego drżących wybiegło mimowoli pytanie:
— Sandozowi jakże się powodzi?
— Tak, nieźle. Widuję go rzadko... Mówił mi kiedyś tu, zeszłego miesiąca, o tobie. Martwi go to zawsze, żeś nam tak zamknął drzwi przed nosem.
— Ależ ja wam drzwi moich nie zamykałem! — zawołał Klaudyusz w uniesieniu — ależ błagam was, przyjdźcie mnie odwiedzić kiedy! Mnie to tak uszczęśliwi!
— Dobrze więc, przyjdziemy. Powiem mu, żeby przyjechał, słowo honoru!... Adieu, adieu, mój stary. Spieszno mi.
I Dubuche podążył ku Richaudière, Klaudyusz zaś stał i poglądał za nim jak malał zwolna wśród pól, połyskując zdala jedwabnym swym kapeluszem i surdutem znacząc czarną, wśród
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/270
Ta strona została przepisana.