Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/274

Ta strona została przepisana.

prawiona z sałatą z kartofili i śledzia wędzonego. Wszystko było wyborne, zapach silny i apetyczny śledzia, którego Mela upuściła poprzednio na węgle, odgłos kawy spadającej kropla po kropli przez filtr na blasze kuchni. A kiedy ukazał się deser, poziomki zerwane przed chwilą, ser śmietankowy przyniesiony z mleczarni sąsiadki, gawędzono bez końca, łokciami swobodnie sparłszy się na stole. W Paryżu! mój Boże! w Paryżu koledzy nie robili nic nowego tak dalece. Jednakże, pchali się jak można, wyrywali naprzód, kto pierwej zdoła kark skręcić. Oczywiście nieobecni szli w kąt, lepiej było być tam, jeśli się nie chciało bardzo pójść w zapomnienie. Ale czyż talent nie jest zawsze talentem? alboż nie dochodziło się zawsze do celu, kiedy się miało tylko dość woli i siły? A! tak, to było jego marzeniem żyć na wsi, gromadzić tam arcydzieła, potem, pewnego pięknego poranku, zabić Paryż, otwarłszy tylko swe kufry!
Wieczorem, kiedy Klaudyusz odprowadzał Sandoza na dworzec, ten ostatni rzekł mu:
— Wiesz, chciałem ci coś powiedzieć... Zdaje mi się, że się ożenię...
Zrazu malarz wybuchnął śmiechem.
— A! filucie, teraz rozumiem dlaczego tak mnie nawracałeś na małżeństwo dziś z rana!
Czekając na pociąg, gawędzili jeszcze. Sandoz rozwijał swe poglądy na małżeństwo, na które zapatrywał się nieco po mieszczańsku, jako na