chwilę, swobodny jeszcze, w jesieni bowiem dopiero zamierzał się ożenić. A były to dni szczęśliwe, całe popołudnia pełne wynurzeń serdecznych, dawnych ambitnych dążeń do sławy, podejmowanych wspólnie.
Pewnego dnia, kiedy z Klaudyuszem sam na sam leżeli rozciągnięci na murawie wysepki, z oczyma zapatrzonemi w błękit nieba, wyspowiadał mu się ze swoich na przyszłość dążeń, marzeń i ambicyj.
— Dziennik! to widzisz tylko pole do walki. Trzeba żyć, trzeba bojować po to, by żyć można. A potem ta przeklęta prasa mimo całą wstrętność swego rzemiosła, jest nielada potęgą, niezwyciężoną bronią w ręku zucha, mającego jasno wykreślone przekonania... Ale jeśli zmuszony jestem dziś nią się posługiwać, nie myślę się w niej zestarzeć bynajmniej, o, nie! I mam już dziś w ręku czego szukałem, mam „dzieło“, nad którem zabić się można pracą, coś, w czem się pogrążę całkowicie i może nawet nie zdołam skończyć.
Cisza spadała z nieporuszonych w upale liści. On mówił po chwili dalej głosem wolnym, w urywanych frazesach:
— Cóż? studyować człowieka takim jak jest, nietylko już ich manekina metafizycznego, ale człowieka fizyologicznego, działającego pod wpływem wszystkich swych organów, choć sterowanego wewnętrznemi pobudkami... Czyż to nie farsa, to ciągłe i wyłączne studyowanie fuukcyi
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/276
Ta strona została przepisana.