Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/287

Ta strona została przepisana.

wydawała im się dziś ona jakby kraj jakiś daleki, coś niesłychanie odległego, dokąd byłoby szaleństwem narażać swe nogi. Dom irytował ich niemniej, te koszary, gdzie trzeba było jadać w kuchennym swędzie, gdzie wiatr ze wszech stron przechadzał się swobodnie po pokoju. Na domiar nieszczęścia, zbiór brzoskwiń nie dopisał tego roku i najpiękniejsze krzewy różane, stare bardzo, dotknięte zarazą, poschły. A! jakże ta wiekuista natura postarzała okropnie w przesycie wiecznie jednych widnokręgów! Ale co najgorsza było to to, że malarz nabrał wstrętu do okolicy, nie mogąc w niej znaleść ani jednego motywu, coby go zabawić był zdolny; przechodził pola krokiem powolnym, zmęczonym, niby dziedzinę pustą już zupełnie, której życie wyczerpał do dna, nie pozostawiwszy w niej ani jednego nieznanego drzewa, ani jednej gry światła nieprzewidzianej. Nie, tu już koniec był wszystkiemu, wszystko tu było ścięte lodem, tu nie stworzy nic już dobrego w tym psim kraju!
Październik nadszedł z swem niebem załzawionem. Jednego z pierwszych dżdżystych wieczorów, Klaudyusz uniósł się, ponieważ obiad nie był na czas gotów. Wyrzucił, tę gęś obrzydłą, Melę, za drzwi, dał parę szturchańców Jakubowi, plączącemu mu się pod nogami. Wtedy Krystyna, rozpłakana, uściskała go, wołając:
— Wyjedźmy ztąd, o! powracajmy do Paryża!..