Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/288

Ta strona została przepisana.

Uwolnił się z jej uścisku i krzyknął rozgniewany:
— Znowu ta sama historya!... Nigdy, słyszysz!...
— Zrób to dla mnie — błagała gorąco. — To ja cię o to proszę, mnie zrobisz tem przyjemność...
— Więc nudzisz się tutaj?
— Tak, umarłabym, gdybyśmy pozostali tu dłużej... A potem, chciałabym żebyś pracował, czuję dobrze, że tam jest twoje miejsce. Zbrodnią byłoby zakopywać się tu dłużej.
— Nie, daj mi pokój.
Drżał tylko, by tam módz powrócić, Paryż go przyzywał, ten Paryż zimowy, co teraz płonął w dali milionami świateł na widnokręgu. Słyszał w nim wielkie wysiłki swych kolegów, wracał, by dnia tryumfu nie obchodzono tam bez niego, wracał, by stanąć na czele tych wszystkich usiłowań, aby zostać przywódcą tego ruchu, skoro ani jeden z pośród nich nie miał ni sił potrzebnych, ni dumy dostatecznej, by nim módz zostać. I w tej halucynacyi ciągłej, w tej potrzebie, której doznawał, by tam biedź, upierał się, że tam nie powróci, przez mimowolną jakąś sprzeczność, której sam wytłumaczyćby nie umiał. Byłże to może strach, który przejmuje drżeniem ciała najodważniejszych nawet, głuchy spór szczęścia przeciw fatalizmowi losu?