Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/291

Ta strona została przepisana.

Ale Klaudyuszowi zimniej było w sklepie niż na ulicy. Zachował podniesiony kołnierz u paltota, wsunął ręce w kieszenie, przejęty dreszczem, w obec tej ociekającej wilgoci nagich ścian, błota, stosów gliny i wieczystych kałuży wody, stojących na podłodze. Wiatr nędzy przeszedł tędy, opróżniając pułki z odlewów starożytnych, łamiąc stołki i szafliki, poreparowane sznurkami. Był to kąt błota i nieładu, piwnica zbankrutowanych mularzy. A na szybie drzwi, zamazanej kredą, niby na szyderstwo, wyrysował ktoś palcem wielkie promieniejące słońce, zaopatrzone w pośrodku twarzą, której półkoliste usta roztwierały się śmiechem.
— Czekaj — począł Mahoudeau — zapala się w piecu. Te przeklęte pracownie ze swojemi płótnami zmaczanemi w wodzie, to wyziębnie zaraz.
Wówczas Klaudyusz, odwróciwszy się, spostrzegł Chaine’a klęczącego przed piecem i odzierającego do reszty stary taburet z słomianego wyplatania, by niem rozpalić węgiel. Powiedział mu „dzień dobry“, ale nie wydobył z niego nic, nad głuchy pomruk, nie skłoniwszy go nawet do podniesienia głowy.
— A co robisz teraz, mój stary? — spytał rzeźbiarza.
— O! nic porządnego, daj pokój! Przeklęty rok, gorszy jeszcze jak zeszły, który nic już nie był wart!... Wiesz przecie, że na świętych na-