Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/297

Ta strona została przepisana.

robotnika, powierzając Chainowi reparacya irrygatorów i seryng, które przynosiły jej dewotki, starannie poowijane w gazety. Utrzymywano nawet, u kupca win naprzeciwko, że sprzedawała klasztorom kanki już używane. Koniec końców, była to zupełna klęska, tajemniczy sklep ze swemi ostrożnie snującemi się cieniami sutan, z dyskretnym szeptem jak u konfesyonałów, z wonią zakrystyi, ze wszystkiem o czem nie można było mówić głośno, chylił się do kompletnej już ruiny. I nędza była już do tego stopnia widoczną, że suche zioła u sufitu roiły się pająkami, że zdechłe pijawki, zielone już, pływały w słojach po wierzchu.
— Patrzaj! idzie — przerwał sobie rzeźbiarz. — Zobaczysz, że ona zaraz po nim tu się zjawi.
W istocie Chaine powracał. Wyjął ostentacyjnie z kieszeni paczkę tytuniu, napchał sobie fajkę i zaczął palić przed piecem, milczący, jak gdyby nikogo tam nie było. A tuż za nim niemal ukazała się Matylda, w charakterze uprzejmej sąsiadki, która w przelocie zachodzi powiedzieć: dzień dobry. Klaudyusz zauważył, że wychudła jeszcze bardziej, że twarz jej pod skórą zaszła krwawemi plamami, usta rozszerzyły się jeszcze stratą dwóch nowych zębów, oczy tylko świeciły zawsze płomienne. Wyziewy aromatyczne, które przynosiła z sobą zawsze w roztarganych włosach, zdało się, że się teraz zestarzały jakoś, nawpół zwietrzały; nie było tam już łagodnej