Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/298

Ta strona została przepisana.

woni rumianku, świeżości anyżu; natomiast zapełniła sklep cały tym ostrym wyziewem mięty pieprzowej, która stała się niemal jej oddechem, ale zmienionej jakiejś, jakby zepsutej tem ciałem rozbitem, które ją z siebie wyziewało.
— Już przy pracy! — zawołała. — Dzień dobry, mój mały.
Nie troszcząc się o Klaudyusza, uściskała rzeźbiarza. Potem podeszła, podając rękę gościowi, z tym właściwym sobie bezwstydem, z tem wysuwaniem naprzód brzucha, które sprawiało wrażenie, że się ofiaruje każdemu mężczyznie bez wyjątku. I ciągnąła dalej:
— Wiecie co, znalazłam pudełko szlazowego ciasta, możemy je mieć na śniadanie... Cóż? to dobre, podzielmy się!
— Dziękuję — odpowiedział Mahoudeau — nie lubię takich słodyczy, wolę wypalić fajkę.
A widząc, że Klaudyusz kładzie paltot:
— Idziesz?
— Idę, spieszno mi odświeżyć się, odetchnąć paryzkiem powietrzem.
Mimo to wszakże zatrzymał się parę minut jeszcze, przypatrując się Matyldzie i Chainowi, którzy delektowali się szlazowem ciastem, biorąc kolejno po kawałku. I jakkolwiek uprzedzony już, doznał znowu zdziwienia, kiedy zobaczył jak Mahoudeau bierze za węgiel i pisze na ścianie: „Daj mi tytuniu, który wsadziłeś do kieszeni.“