Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/301

Ta strona została przepisana.

Malarz wylękły odmawiał gwałtownie, pod pretekstem, że nie miał nawet surduta.
— Co to szkodzi? — Przeciwnie, to zabawniejsze jeszcze, ona będzie zachwyconą... Zdaje mi się, żeś ty wpadł jej w oko, mówi nam zawsze o tobie... Chodźże, nie udawaj głupiego, mówię ci, że czeka na mnie dziś rano i że zostaniem przyjęci po książęcemu.
Nie puścił już jego ramienia i szli tak obadwaj ku Madeleine, gawędząc. Zazwyczaj nie mówił nic o swoich zdobyczach, jak pijacy nie wspominają nigdy o winie. Ale tego poranku jakiś był skłonny do wylań, pozwolił z siebie żartować, przyznawał się do najrozmaitszych historyj. Oddawna już zerwał z ową kawiarnianą śpiewaczką, którą przywiózł sobie z rodzinnego swego miasteczka, z tą, która to rozdzierała mu twarz paznokciami. I odtąd od początku do końca była to szalona galopada kobiet, przebiegających jego egzystencyę, kobiet najdziwaczniejszych, najmniej spodziewanych: kucharka jednego z mieszczańskich domów, gdzie bywał na obiadach; prawowita małżonka jakiegoś policyanta, na którego godziny warty musiał czatować zawsze; panna od jakiegoś dentysty, która zarabiała sześćdziesiąt franków miesięcznie za to tylko, że pozwalała się usypiać, a potem budzić w obecności każdego pacyenta, aby w nim wzbudzić zauwanie i inne, inne jeszcze dziewczyny zabierane z przedmiejskich balików, panie bardzo porządne,