człowiekiem poważnym i był współpracownikiem dwóch dzienników bardzo poczytnych, a jakkolwiek w głębi pozostał zawsze tym samym sceptycznym rozpustnikiem, wielbicielem powodzenia bądź jakbądź nabytego, przybierał teraz minę mieszczanina, znającego swą ważność i poczynał wydawać wyroki. Co miesiąc, nurtowany sknerstwem dziedzicznem, umieszczał już pieniądze w tajemniczych jakichś spekulacyach, jemu samemu znanych tylko; bo nigdy występki życia, nie kosztowały go mniej, jak teraz; conajwyżej jeżeli z rana, w przystępie wielkiej hojności, kupił filiżankę kobiecie, z której był bardzo zadowolony.
Doszli do ulicy Moscou. Klaudyusz spytał go:
— Więc to ty utrzymujesz tę małą Irmę Bécot?
— Ja! — krzyknął Jory, oburzony. — Ależ mój stary, ona zajmuje mieszkanie za dwadzieścia tysięcy franków i mówi o zbudowaniu sobie pałacyku, który ją kosztować będzie pięćkroć sto tysięcy franków. Nie, nie, ja bywam na śniadaniu u niej, czasem na obiedzie, to i dosyć.
— I sypiasz czasem?
Jory począł się śmiać, nie odpowiadając wprost.
— Głupiś, tego nie odrzuca się nigdy... Widzisz, jesteśmy już, wchodź prędko.
Ale Klaudyusz bronił się jeszcze. Żona czekała na niego ze śniadaniem, nie może żadnym sposobem. I trzeba było, by Jory zadzwonił, a potem popchnął go do przedsionka, powtarzając, że
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/303
Ta strona została przepisana.