Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/308

Ta strona została przepisana.

ski, jakie z tego uda ci się wyciągnąć, że popierać będziesz artystę, którego lubi publiczność?
Jory na ten wyraz wybąknął coś, nie rad ogromnie, że to wszystko zarzucano mu wobec Klaudyusza. Nie bronił się zresztą, wolał kłótnię w żart obrócić.
Co? jaka ona zabawna, kiedy się zapali? oczy w kącikach błyskały zepsuciem, usta wykrzywione wrzaskiem.
— Tylko, moja kochana, ostrożnie, bo popsujesz sobie swego Tycyana.
Rozśmiała się rozbrojona.
Klaudyusz, zatonąwszy w błogości dobrobytu, pił zwolna małe kieliszki koniaku, bezwiednie. Byli tu już od drugiej i upojenie ogarniało ich, to halucynacyjne upojenie likierami pośród kłębów tytuniowego dymu. Mówiono o czem innem, mowa była o wielkich nagrodach, które poczynało zyskiwać malarstwo. Irma, która przestała brać udział w rozmowie, siedziała z papierosem w ustach, z oczyma utkwionemi w twarzy malarza. I nagle zagadnęła go, mówiąc mu „ty“, jakby w półśnie jakimś.
— Zkąd ją wzięłeś, tę twoją kobietę?
Jego nie zdziwiło to zupełnie, myśli jego błądziły gdzieś bezładnie, odpowiedział jak człowiek, który myśli, całkiem głośno:
— Przyjeżdżała z Clermont, była towarzyszką u jakiejś pani i uczciwą, to pewna.
— Ładna?