Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/309

Ta strona została przepisana.

— Ależ tak, ładna.
Na chwilę Irma zapadła znów w swą zadumę, potem rzekła z uśmiechem:
— Do licha! co za szczęście! Nie było ich już, dla ciebie umyślnie taką zrobiono!
Ale wstrząsnęła się i zawołała wstając od stołu:
— Już blisko trzecia... A! moje dzieci, muszę was wypędzić. Tak, mam rendez-vous z architektem, mam z nim obejrzeć place w pobliżu parku Monceau, wiecie, w tej nowej dzielnicy, którą budują. Mam tam coś już na oku.
Powrócono do salonu, zatrzymała się przed lustrem, zła na siebie, że taka jest czerwona.
— To w sprawie tego pałacyku, nieprawdaż? — spytał Jory. — Znalazłaś więc pieniądze?...
Spuszczała włosy na czoło, ręką zdawała się ścierać pałający rumieniec z policzków, przedłużała owal twarzy, układała sobie włosy, płowe włosy kurtyzany, wdzięczna wdziękiem przedmiotu sztuki i odwróciwszy się, rzuciła mu w miejsce odpowiedzi:
— Patrzaj! mój Tycyan już uporządkowany napowrót!
I pośród śmiechów popychała ich ku przedsionkowi, gdzie ujęła znów obie dłonie Klaudyusza, nie mówiąc nic, a utkwiwszy tylko swój wzrok pożądliwy w głębi jego oczu. Na ulicy przejął go dziwny niesmak. Chłodne powietrze