Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/310

Ta strona została przepisana.

otrzeźwiło go zupełnie i teraz trapił go wyrzut sumienia, że mówił z tą dziewczyną o Krystynie. Poprzysiągł sobie, że nigdy już jego noga nie postanie u niej.
— Cóż? nieprawda? dobry z niej dzieciak — mówił Jory, zapalając sobie cygaro, które na odchodnem wziął z pudełka. — Wiesz zresztą, że to nie obowiązuje do niczego; przychodzi się na śniadanie, na obiad, śpi czasem, a potem dzień dobry, dobranoc i każdy idzie do spraw swoich.
Rodzaj wstydu wstrzymywał Klaudyusza od pójścia bezpośrednio ztąd do domu a kiedy towarzysz, podniecony śniadaniem, nabrawszy ochoty do włóczenia się, zaproponował aby zaszli uścisnąć rękę Bongranda, zachwycony był tym pomysłem i obadwaj weszli na bulwar Clichy.
Bongrand zajmował tam od lat dwudziestu już obszerną pracownię, w której nie było śladu panującego gustu, tej wspaniałości obić i tysiącznych cacek, któremi poczynali się otaczać młodzi malarze. Była to dawna pracownia, naga i szara, przystrojona jedynie studyami mistrza, zawieszonemi bez ram, ściśle tuż obok siebie, jak wrota w kaplicy. Jedynym zbytkiem była obszerna szafa normandzka, dwa fotele kryte aksamitem utrechtskim, wytarte użyciem. W jednym kącie skóra niedźwiedzia, z wytartym już włosem, pokrywała szeroką otomanę. Artysta z czasów swej młodości romantycznej, zachował zwyczaj osobnego kostiumu do pracy i teraz w szerokich