Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/311

Ta strona została przepisana.

szarawarach i sukni przepasanej sznurem, z maleńką czapeczką na głowie, przyjął przybyłych gości.
Wyszedł sam drzwi otworzyć z paletą i pendzlem w ręku.
— Jesteście! ah, dobra wam myśl przyszła!... Myślałem o tobie, mój kochany. Tak, nie pamiętam już kto zapowiedział mi twój powrót i mówiłem sobie, te muszę się z tobą zobaczyć jak najprędzej.
Rękę wolną podał naprzód Klaudyuszowi w żywym porywie serdeczności. Potem uścisnął dłoń Jorego, dodając:
— A — ty, młody kapłanie dziennikarstwa, czytałem tu twój ostatni artykuł i dziękuję ci za uprzejme słowo, które w nim znalazłem dla siebie... Wejdźcież, wejdźcież obadwaj, proszę! Nie przeszkadzacie mi bynajmniej, korzystam z dnia do ostatniej minuty, bo człowiek niema czasu nic robić w te przeklęte dnie październikowe.
Zabrał się znowu do pracy, stojąc przed sztalugami, na których znajdowało się niewielkie płótno, dwie kobiety, matka i córka, szyjące we framudze okna, oświecone słońcem. Po za niem zaglądali dwaj młodzieńcy.
— Prześliczne! — wyszepnął wreszcie Klaudyusz.
Bongrand wzruszył ramionami, nie odwracając się.