Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/312

Ta strona została przepisana.

— Ba! ot, głupstwo. Trzeba się czemś zająć przecież, nieprawdaż?... Zrobiłem to z natury u znajomych i wykończam teraz cokolwiek.
— Ależ to wytworne i wykończone, to klejnocik prawdy i światła — mówił Klaudyusz, zapalając się. — A! ta prostota, widzisz, ta prostota, to to właśnie, co mnie przejmuje zawsze i zachwyca!
Malarz odszedł nagle i zmrużył oczy z wyrazem szczerego zdziwienia.
— Tak sądzisz? to ci się podoba rzeczywiście?.. Wiecie, ja, zanim tu przyszliście, uznałem, że to płótno nic nie warte... Słowo honoru! Nachodziły mnie posępne myśli, byłem pewien, że nie mam talentu i za trzy grosze.
Ręce mu drżały, całe ciało wstrząsały bolesne drgnienia kreacyi. Odłożył paletę, podszedł do nich i ten artysta postarzały wśród powodzenia, który miał zapewnione miejsce w francuzkiej narodowej Szkole, rzekł im:
— To was dziwi, ale są dnie, gdzie zadaję sobie pytanie, czy będę umiał narysować nos... Tak, przy każdym z moich obrazów doznaję zawsze tego wielkiego wzruszenia debiutanta, bije mi gwałtownie serce, usta wysychają w męczarni, okropna to męka! Ah! wam się zdaje, młodzi, że ją znacie, a nie domyślacie się nawet, bo, Boże mój! wam, jeśli nie uda się jakieś dzieło, dość wara pocieszyć się myślą, że następne lepszem będzie, nikt was nie potępi, kiedy tymczasem