obrazu. Utrzymawszy się nawet w kilku obrazach, obecnie pendzel jego stawał się umieiętniejszym, ale i suchszym zarazem. Blask znikał gdzieś, każde „dzieło” zdawało się chylić do upadku. Ale były to rzeczy, których nie można było powiedzieć i Klaudyusz, przyszedłszy do siebie, zawołał:
— Perła!... Nie zrobiłeś pan nigdy nic równie pięknego!
Bongrand patrzył mu jeszcze przez kilka sekund prosto w oczy. Potem zwrócił znów wzrok na swą pracę, zapadł w zadumę, potem podniósł dwojgiem swych herkulesowych ramion, mały obrazek z takim ruchem, jak gdyby trzeszczały mu kości pod naciskiem tego, tak leciuchnego obrazka i wyszepnął, mówiąc sam do siebie:
— Boże! jakież to ciężkie! Ale trudno, raczej pozostawię tu skórę, niżbym miał spaść niżej!
Wziął napowrót paletę i uspokoił się od pierwszego pociągnięcia pendzla zaraz, zgarbiwszy zię z lekka z szerokim karkiem, w którym pozostało coś z upornej budowy wieśniaczej, pośród skrzyżowania mieszczańskiej smukłości.
Nastała cisza. Jory z oczyma utkwionemi wciąż w obraz, spytał:
— Czy to sprzedane już?
Bongrand zrobił minę człowieka, co pracuje kiedy mu się podoba i nie dba o pieniądze.
— Nie... To mnie paraliżuje formalnie, kiedy wiem, że mi kupiec stoi nad karkiem.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/316
Ta strona została przepisana.