Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/325

Ta strona została przepisana.

łał głosem swym grzmiącym, w krzyk ten włożywszy cale tajone cierpienie, całą rodzącą się w nim walkę, do której przyznać się nie chciał:
— Nudzi mnie! nigdy odemnie nic mieć nie będzie! Niech idzie kupować u Fagerolla!
W kilka minut później, Klaudyusz i Jory pożegnali się z nim również, pozostawiając go zapracowanego uporczywie, mimo zmierzchającego już dnia. A na ulicy, pierwszy odłączywszy się od swego towarzysza, nie poszedł jeszcze wprost na na ulicę Douai, mimo swej długiej nieobecności. Potrzeba włóczenia się jeszcze, nacieszenia i oddania w zupełności temu Paryżowi, w którym spotkania jednego dnia wyłącznie zapełniały mu całą głowę, kazała mu błąkać się aż do ciemnej nocy, pośród zamarzłego błota ulic, przy blasku gazowych latarni, zapalających się po jednej koleją, niby zadymione gwiazdy w głębi mgły gęstej.
Klaudyusz niecierpliwie wyczekiwał czwartku, aby iść na obiad do Sandoza, ten ostatni bowiem stale przyjmował kolegów raz na tydzień. Kto bądź chciał przyjść, znalazł zawsze dla siebie nakrycie u stołu. Nic to nie przeszkadzało, że się ożenił, zmienił życie, rzucił się w sam środek walki literackiej; mimo to wszystko, zachował zawsze ten dzień uprzywilejowany dla kolegów, ten czwartek, który datował się od czasu jego wyjścia z kolegium, z czasów pierwszych jeszcze prób palenia fajki. I jak to sam powiadał, robiąc