aluzyę do żony, przybył im tylko jeden kolega więcej.
— Powiedz no, mój stary — powiedział otwarcie do Klaudyusza — mnie to przykrem jest niesłychanie...
— Co takiego? Tyś się nie ożenił... O! ja, ty wiesz, chętnie przyjmowałbym w moim domu twoją żonę. Ale są głupcy, stek mieszczuchów, czychających na wszystko, śledzących każdy mój postępek, którzyby zaraz na to konto wygadywali Bóg wie co...
— Z pewnością, mój drogi, ale i Krystyna sama nie chciałaby przyjść do was!... O! my to rozu miemy bardzo dobrze, ja sam tylko przyjdę do ciebie, bądź spokojny!
O szóstej już Klaudyusz podążył na ulicę Nollet, w głębi Batignolów; z niemałym trudem udało mu się odszukać wreszcie pawilonik, który zamieszkiwał jego przyjaciel. Naprzód wszedł do wielkiego domu, zbudowanego od ulicy, tu zwrócił się po informacyę do odźwiernej, która kazała mu minąć trzy dziedzińce, następnie przeszedł rodzajem długiego kurytarza między dwoma budynkami, zszedł po kilku stopniach schodów i stanął u żelaznych sztachet maleńkiego ogródka: tam to, u końca alei, znajdował się ów pawilonik. Ale tak było ciemno, że omal nie połamał sobie nóg na owych schodach i że nie mógł jakoś odważyć się iść dalej, tem więcej, że pies
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/326
Ta strona została przepisana.