Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/327

Ta strona została przepisana.

olbrzymi ujadał zaciekle. Nakoniec posłyszał głos Sandoza, który szedł ku niemu uspakajając psa.
— A! to ty... Cóż? jesteśmy na wsi. Zapali się tu zaraz latarnia, żeby sobie nasi goście nie porozbijali gdzie głów... Chodź, chodź... Bertrand, psie przeklęty, nie będziesz ty cicho! Czy nie widzisz, że to swój, głupcze!
Wtedy pies poszedł z nimi ku pawilonowi z ogonem w górę wzniesionym, szczekaniem teraz zwiastując uciechę. Młoda służąca ukazała się z latarnią, którą zawiesiła na ogrodowych sztachetach, aby oświecić owe zdradzieckie schody. W ogródku był tylko mały taras w pośrodku, tworzący okolenie olbrzymiej śliwy, pod cieciem której gniła trawa, a przed domkiem, nizkim bardzo, o trzech tylko oknach frontu, rozpierała się altanka, obrosła dzikiem winem, gdzie połyskała nowiuteńka ławeczka, umieszczona tam ku ozdobie i podczas deszczów wyczekująca na nadejście słońca.
— Wejdźże — powtórzył Sandoz.
Wprowadził go na prawo z przedsionka do saloniku, z którego zrobił dla siebie gabinet do pracy. Pokój jadalny i kuchnia znajdowały się po lewej stronie domu. Na górze w wielkim pokoju mieściła się matka, która nie wstawała już teraz z łóżka, młode małżeństwo zaś poprzestało na drugim, mniejszym znacznie i maleńkim gabineciku toaletowym, położonym między dwu te-