nia nóg osiadł, wziąwszy dymisyę. Przez pięć lat blisko, matka jej, która była paryżanką, żyła tam, na prowincyi, oszczędnie z swej pensyjki, zarabiając jeszcze prócz tego malowaniem wachlarzy, aby dokończyć wychowania córki; a piętnaście miesięcy temu umarła i ona z kolei, zostawiając ją samą jedną na świecie, bez grosza, dając jej jako podporę jedyną — przyjaźń zakonnicy, przełożonej sióstr Wizytek, która ją pozostawiła w swym pensyonacie. Wprost to z klasztoru przybywała tutaj, gdzie zakonnica wynalazła dla niej owo miejsce lektorki u starej swej przyjaciółki, pani Vanzade, ociemniałej niemal zupełnie.
Klaudyusz oniemiał przy tych wszystkich nowych szczegółach. Ten klasztor, ta sierota starannie wychowana, ta przygoda tak romantyczna, ambarasowały go niesłychanie, wywołały na powrót niezręczność słowa i ruchów. Nie pracował już, z oczyma spuszczonemi na szkic.
— Clermont, to ładne miasto? — spytał wreszcie.
— Niezbyt; miasto ponure, czarne.... A zresztą nie wiem dobrze, nie wychodziłam prawie nigdy.
Wsparła się na łokciu i ciągnęła dalej bardzo cicho, jakby już mówiąc do siebie tylko, głosem, w którym drgały jeszcze łkania jej żałoby.
— Mama nie była dość silną i zabijała się pracą... Psuła mnie, nie było nic zbyt pięknego
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/34
Ta strona została przepisana.