Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/359

Ta strona została przepisana.

kiem królowej, jakby w tym płomienia żywiole ona żyć musiała. Co wszakże czyniło obraz ten okropnym, to nowe studyum światła, tego jego rozkładu, oparte na niesłychanie sumiennej obserwacyi, niemniej przecież sprzeciwiające się wszystkim nawyknieniom oka, gdzie zaakcentowane były wszystkie błękitne, żółte i czerwone odblaski tam, kędy nikt nie przywykł ich widzieć. Tuillerye w dali gubiły się w chmurze złota; bruki były krwawe, przechodnie byli bez mała ledwie zaznaczonemi w konturach ciemnemi plamami, strawionemi zbyt żywem światłem. Tym razem koledzy choć podziwiali jeszcze, jakoś byli zażenowani, przejęci nawet pewnym nie pokojem: męczeństwo było u ostatecznego kresu takiego malarstwa. On, pod osłoną ich pochwał, poznał doskonale, że z nim zrywać poczynają; a kiedy jury zamknęło znowu przed nim Salon, zawołał, boleścią przejęty, w jakiejś chwili jaśniejszej:
— Nie! to pewna,.. Mnie to zabije!
Zwolna, po trochu jeżeli odwaga uporu, zdało się, wciąż w nim wzrastała, popadał jednak w dawne znów swe zwątpienia. Każdy zwrócony mu obraz wydawał mu się złym, niedokładnym też zwłaszcza, nie urzeczywistniającym podjętego usiłowania. Ta to niemoc przywodziła go daleko jeszcze więcej do rozpaczy niż odmowy komisyi sędziów Salonu. Bez wątpienia i tej nie przebaczył: „dzieła jego, nawet embryoniczne,