Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/369

Ta strona została przepisana.

tak drogim niegdyś, po za którą kryła się niejasna nadzieja, że ona przyniesie mu szczęście. I doszli tak do mostu Ludwika Filipa, postali z kwadrans na quai aux Ormes, milczący, oparci o baryerę, patrząc przed siebie na drugi brzeg Sekwany, na stary pałac Martoy, gdzie się kochali. Potem nie wymówiwszy do siebie i słowa, puścili się dawną drogą, którą odbywali po tylekroć; szli wzdłuż nadbrzeży pod jaworami, widząc jak na każdym kroku zmartwychwstawała przed nimi przeszłość i wszystko roztaczało się tak samo przed nimi, mosty odcinające się swemi arkadami na atłasowej wód powierzchni, miasto w cieniu, ponad którem dominowały złocące się wieże Notre-Dame, rozległa linia prawego brzegu, oblana słońcem, zakończona w dali zanurzoną we mgłach sylwetką pawilonu Flory, i szerokie aleje, pomniki obu brzegów i życie rzeki, łazienki, statki, galary. Jak niegdyś szło za nimi zachodzące słońce, ześlizgując się po dachach odległych domów, załamując się i rzucając snopy promieni po za kopułą Instytutu: olśniewający to był zachód, tak piękny, że piękniejszego nie widzieli chyba, powolne osuwanie się wpośród drobnych obłoczków, co mieniły się w sieć purpurową, której każde oczko rzucało potoki złota. Ale z tej przeszłości, co tu zmartwychwstawała niby wywołana czarem, nic nie przychodziło do nich prócz rzewnego, nieprzepartego smutku, uczucia wiekuistej jakiejś