Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/37

Ta strona została przepisana.

cienkiej przegrody i spostrzegł po raz ostatni obnażone ramię, świeże i okrągłe, wdzięczne jak ramię dziecka. Przerzucił potem na łóżko spódnice, posunął buciki i pozostawił tylko kapelusz zawieszony na stalugach. Podziękowała mu, nie mówiła już nic więcej, rozróżniał zaledwie tylko szelest bielizny i ostrożny szmer poruszanej wody. On jednak wciąż się nią zajmował.
— Mydło jest w podstawce na umywalce... Otwórz pani szufladkę, a co? i weź pani czysty ręcznik... Może pani potrzeba więcej wody? Podam konewkę.
Myśl, że znowu popełnia może jaką niezręczność, przeraziła go nagle.
— I znowu nudzę panią... Nie chcę się naprzykrzać, bądź pani jak u siebie.
Powrócił do swych zajęć gospodarskich. Zajmowało go rozmyślanie pewne. Czy powinien ofiarować jej śniadanie? Trudno przecież pozwolić jej tak odejść. A z drugiej strony to się znów nie skończy nigdy, oczywiście traci cały ranek pracy. Nie postanowiwszy nic w tej mierze, kiedy zapalił lampkę spirytusową, wymył rondelek i zabrał się do zrobienia czekolady, którą uważał za dystyngowańszą, w duszy zawstydzony swym makaronem, który zazwyczaj jadał z oliwą i chlebem na sposób południowców. Ale wdrabiał jeszcze czekoladę w rondelek, kiedy mimowolnie wyrwał mu się okrzyk.
— Jakto! już!