Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/378

Ta strona została przepisana.

mu zrobić przyjemność, pochylała się nad szkicem, udawała, że słucha jego wyjaśnień, z miną wielce zainteresowaną. Ale zarys gmatwał się takim stekiem linij, taki był pełen pomieszanych szczegółów, że nierozróżniała w nim nic.
— Uważasz, nieprawda?
— Tak, tak, to bardzo piękne!
— Nakoniec mam tło, dwa wyłomy rzeki z nadbrzeżami, Cité tryumfalną w pośrodku, rysującą się na niebie... Ah! to tło, co to za przepych! Widzi się to codziennie, przechodzi się Bóg wie wiele razy i nie zatrzyma nawet — ale to cię przenika, zachwyt gromadzi się i pewnego pięknego popołudnia ukazuje ci się ono w całym blasku. Nic w świecie nie może być większego, to sam Paryż, Paryż wcielony, w chwale tego słonecznego blasku... Powiedz, jakiż ja byłem głupi, żem o tem nie pomyślał. Ileż razy patrzyłem na to, nic nie widząc! Trzebaż mi było wpaść na to po tej długiej przechadzce wzdłuż wybrzeży... I przypominasz sobie, jest tam cień głęboki z tej strony i słońce wprost padające na stronę przeciwną, wieże tu są, ta smukła jak strzała wieżyca Sainte-Chapelle cieniutka jak iglica biegnie w niebo leciuchna... Nie, ona jest prostsza, czekaj, żebym ci ją pokazał.
Rozpoczął na nowo, nie nużył się tem, uzupełniał bezustannie tłumaczenie rysunku, dodawał różne charakterystyczne szczegóły, które zachowało jego malarskie oko: tu w tem miejscu czer-