Krystyna odsuwała już parawan i stanęła, czysta w nieposzlakowanem ubraniu czarnem, zasznurowana, zapięta, wystrojona w jednem mgnieniu oka. Na różanej jej twarzyczce nie pozostało żadnych śladów wilgoci wody, ciężki warkocz spadał na szyję, gładziuteńki tak, że ani jeden nie wymykał się nigdzie kosmyk. I Klaudyusz stał zdumiony w obec tego cudu pośpiechu, tego zapału młodej gosposi do ubierania się spiesznie a dobrze.
— A! jeśli pani wszystko tak robisz!
Widział teraz, że była wyższą i ładniejszą niż przypuszczał. Co go przedewszystkiem zafrapowało, to wyraz spokojnej decyzyi w jej twarzy.
Widocznem było, że już się go nie obawia. Zdawało się, że opuściwszy to rozesłane łóżko, w którem się czuła bezbronną, przywdziała napowrót swą zbroję, wraz z bucikami i suknią. Uśmiechała się, patrzyła mu prosto w oczy. Wypowiedział więc to, z czego wypowiedzeniem wahał się dotąd jeszcze:
— Pani zjesz ze mną śniadanie, nieprawda?
Ale ona odmówiła.
— Nie, dziękuję... Pobiegnę na dworzec, gdzie już niezawodnie przyszedł mój kufer, a potem każę się zawieść do Passy.
Daremnie powtarzał jej, że musi być głodną że to nie było rozsądnem bynajmniej, wychodzić tak, nie posiliwszy się niczem.
— W takim razie zejdę poszukać pani fiakra.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/38
Ta strona została przepisana.