Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/40

Ta strona została przepisana.

mógł już poznać tych rysów dziecięcej łagodności, które rysował przed chwilą; górna część twarzy zdała się gdzieś zatonęła, czoło przezrocze, oczy pełne uczucia; teraz występowała tylko część dolna, szczęka namiętna, usta purpurowo-koralowe o pięknych zębach. A zawsze ten uśmiech zagadkowy dziewcząt, uśmiech co drwi może.
— W każdym razie, — odpowiedział urażony, — nie zdaje mi się, abyś pani miała mi co do zarzucenia.
Wtedy nie mogła już powstrzymać śmiechu, lekkiego nerwowego śmiechu.
— Nie, nie, panie, ani odrobinę.
Wciąż patrzał na nią, w bezustannej walce z wrodzoną nieśmiałością i niedoświadczeniem, w obawie, że się okazał śmiesznym. Cóż ona wiedzieć mogła ta wielka panna? Tyle niezawodnie, ile wiedzą zawsze dziewczęta na pensyi, wszystko i nic. To niedocieczone, niejasne wykluwanie się ciała i serca, w które nikt nie może wniknąć. W tem centrze swobodnego artysty, miałożby to zmysłowe a czyste dziewczę, zbudzić się w instynktownej ciekawości a zarazem obawie mężczyzny? Teraz, kiedy się już nie lękała, kto wie, czy nie odezwało się w niej zdziwienie pogardliwe, kto wie, czy nie drwiła z tego, że drżała przed niczem? Jakto! żadnego umizgu, żadnego pocałunku, choćby w końce palców! Obojętność szorstka dziwaka, której dozna-