po niej burzę zaostrzały jej kontury, odcinając ją wyraziście, nagą i biczowaną w pobladłym błękicie nieba. Innym znów razem, kiedy słońce łamało się w pyłki wśród oparów, unoszących się z Sekwany, kąpała się w głębi tej rozpierzchłej jasności, bez najmniejszego cienia, jednako oświetlona wszędzie, wytworna, niby klejnot wprawiony w najczystsze złoto. Chciał ją widzieć o wschodzie słońca, otrząsającą się z mgieł porannych, kiedy quai de l’Horloge zaróżowia się a nadbrzeże Orfèvres za to tonie zanurzone w ciemnościach, ożywioną już, świeżą na różowem rozbudzonem niebie, wybiegającą w górę swemi wieżami, strzałkami swych szczytów, kiedy powoli noc schodzi z gmachów, niby płaszcz opadający. Chciał ją widzieć w południe, pod jaskrawem słońcem, strawioną rażącem światłem, odartą z barw i niemą jak miasto zamarłe, niemającą innego życia nad gorąco, nad ten dreszcz, którym wstrząsały się oddalone dachy. Chciał ją widzieć o zachodzie słońca, kiedy noc, wynurzająca się z wód Sekwany napowrót ujmuje ją w swój uścisk, zachowującą jeszcze u węgłów budowli frendzle rozżarzonego węgla, co dogasa, z ostaniemi łunami, rozpalająceroi w oknach, nagłemi odbłyskami szyb, rzucających płomyki i przedziurawiających fasady. Ale w obec dwudziestu tych odmiennych widoków, jakieniebądźby były godziny, jakąkolwiek pogoda, powracał zawsze do tej Cité, którą zobaczył za pierwszym
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/406
Ta strona została przepisana.